1 kwietnia 2021

Tłumaczenie: Władimir Lidin — W czasie burzy

Владимир Лидин
Прилет птиц: рассказы 1954-1961
_________________________

Władimir Lidin
Przylot ptaków: opowiadania 1954-1961


W czasie burzy
В буре


Wieczorem przyjechałem do jednego z tych miasteczek naszego nizinnego kraju, które, według podziału administracyjnego, nazywa się siedzibą rejonu, gdzie ludzie żyją skromnie, nie łatwo, ale ciężko pracując pokonują wszystkie przeciwności losu. W  „Domu kołchoźnika” nie było już wolnych pokoi: nocowali tam agronomowie, którzy zjechali się na okręgowe spotkanie. Budilin, szofer komitetu regionalnego, człowiek  już niemłody, znający na pamięć prawie wszystkie rejonowe siedziby tego okręgu, zamyślił się na chwilę.
— Zawiozę pana do Kuzniecowów — zadecydował. — Tam będzie spokojnie.
Rozpędził się na swoim gaziku i pojechaliśmy do drugiej części siedziby rejonu. W drodze Budilin zdradził, że Kuzniecowie nie mają dzieci, a sam Kuzniecow pracuje jako felczer weterynarii.
Była to ta pora czerwca, kiedy wokół panowało przyjemne rozluźnienie po kolejnym gorącym dniu, a w powietrzu, pomimo upału, unosił się zapach wilgoci z młodych, gwałtownych, dopiero rodzących się burz, które przeszły gdzieś niedaleko. Zmierzchało, a na horyzoncie wśród purpurowo-złotych szczelin, migały kolejne błyskawice.
Budilin zatrzymał samochód przy małym bielonym domku, którego okna zostały udekorowane granatowymi, rzeźbionymi ramami. Domek obsadzono młodymi jarzębinami, w ogródku przy wejściu skromnie bieliły się narcyzy. Podnoszone podmuchami wieczornego wiatru wesoło poruszały się różowo-żółte zasłony. Można było w tym wszystkim odczuć dotyk troskliwej, kobiecej dłoni. Na ganek wyszedł szczupły, wyglądający na schorowanego człowiek, a wyraz jego twarzy sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. Przerzedzone włosy na jego głowie zostały krótko przystrzyżone, a gardło szczelnie owinięte szalem, spod którego wystawały kawałki waty: chorował na anginę. I oto stał przede mną, felczer weterynarii Kuzniecow.
— A więc — zaczął obojętnym tonem, jakby zatroskany o swój wewnętrzny spokój — będzie pan mógł u nas przenocować. Proszę chwilę poczekać.
Odszedł. Usiadłem z Budilinem na ławeczce obok drzwi wejściowych. Nad rozgrzaną maską gazika  drżało powietrze.
— Zostawię już pana. — oznajmił. — Przenocuję u krewnych, mam tutaj szwagra.
Wkrótce znów pojawił się Kuzniecow i powiedział krótko:
— Zapraszam.
Pokój, do którego mnie zaprowadzono rano, służył najwyraźniej Kuzniecowowi jako gabinet. Na biurku leżały pospiesznie odsunięte na bok buteleczki i porcelanowe słoiczki z maściami, na ścianie nad łóżkiem wisiało ostre sarnie poroże, a na jednej z rozwieszonych fotografii można było zobaczyć Kuzniecowa w białym fartuchu, jak przygląda się nodze klaczy, której uzdę ściskał w dłoniach jeździec.
— Nie będę państwu przeszkadzał? — zaniepokoiłem się nagle. — Potrzebuję pokoju tylko do rana, odjadę wcześnie.
— Dobrze, dobrze — zbył mnie Kuzniecow. — Nastawimy samowar, gdy zechce się pan napić herbaty.
Są tacy ludzie, że do rozmowy ich nie zmusisz. Na co dzień często nazywa się ich mrukami, odnosząc się nierzadko do tych lub innych nieszczęść, które przytrafiły się im w życiu.
— Zawsze zazdrościłem każdemu, kto ma szczęście pracować ze zwierzętami — spróbowałem nakierować rozmowę na temat zawodu Kuzniecowa. — Leczyć zwierzęta to szlachetna sprawa.
— Roboty nie brakuje — stwierdził Kuzniecow. — Umyć może się pan w korytarzu, umywalka jest za drzwiami.
Jego twarz, jakby poczerniała od wewnętrznej goryczy i cała postać wyrażała tak ogromne zmęczenie, że mimowolnie wzbudzał on współczucie.
— No cóż, dziękuję… Nie będę już odrywał pana od pracy — odparłem.
— Dzień pracy się skończył, nie mam już nic więcej do zrobienia — odpowiedział Kuzniecow, choć wyraźnie ucieszył się, że nie zamierzałem kontynuować rozmowy o zaletach jego zawodu. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował — jestem do usług. Zwą mnie Iwanem Romanowiczem.
Wyszedł i zostałem sam. Każdemu, komu przyszło pojeździć po świecie, znane jest uczucie samotności w obcym miejscu. Ludzie żyją swoim życiem, wszyscy mają własne sprawy i troski. Wtem za oknem przeszły trzy ożywione dziewczęta: może zmierzały na przyjęcie albo do kina? Róg pastucha smutno i spokojnie zaintonował trzy kryształowe nuty — oto stado wraca z pastwiska, ryczą krowy, w powietrzu unosi się zapach mleka i ciepłego kurzu. Chłopcy z latawcem  na długim sznurku biegali na boki; ktoś prowadził starą, gniadą klacz, a w ospałym po znoju całego dnia powietrzu przebiegały od czasu do czasu silne westchnienia wiatru i na zachodzie, gdzie uroczyście stały ciemnosine, bujne kłęby chmur, pojawiły się zapowiadające nocną burzę zygzakowate błyskawice.
Na etażerce leżały książki — w większości broszury na temat prowadzenia wiejskiego gospodarstwa, słownik obcojęzyczny, instrukcja sztuki weterynaryjnej, kilka numerów magazynu o hodowli koni w pocztowych paczkach, najwidoczniej jeszcze nieprzeczytanych. Przede mną rozciągała się perspektywa nudy długiego wieczoru i ucieszyłbym się z przyjścia felczera, choćby po to, by porozmawiać z drugim człowiekiem, on nie zjawiał się jednak. Wyszedłem na korytarz, gdzie obok umywalki wisiał czysty ręcznik i leżał dopiero co namoczony kawałek mydła: w tym również można było wyczuć troskliwą kobiecą dłoń.
Wszystko w tym domu, tak jak i w ogródku z narcyzami i żółtymi oraz czerwonymi tulipanami mówiło o skromnym sposobie prowadzenia gospodarstwa i można założyć, że towarzyszka tego milczącego i przygaszonego człowieka w opiece nad domem znajduje największe pocieszenie. Coraz silniejszy wiatr niósł pył wzdłuż szerokiej ulicy, unoszący się w powietrzu zapach zwiastował nadchodzący deszcz, wioska opustoszała, a z rzadko rozsianych latarni padało szklące się martwe światło.
Dotarłem do poczty, ale była zamknięta, kłódka wisiała też już na drzwiach sklepu spożywczego. W kinie grali ostatni seans i światła przy wyjściu były już wygaszone. Silnik pracował monotonnie, jeszcze bardziej podkreślając pustkę wieczoru.
Gdy wróciłem do domu, na moim stole czekał starannie przykryty ręcznikiem gorący czajnik, a na talerzykach leżał pod gazą twaróg i kilka gotowanych na twardo jaj. Zabrałem się za kolację. Na łóżku była rozesłana pościel, obok na krześle stała świeca na podstawce. Elektryczne światła nagłe pogasły: widać wyłączono prąd z powodu zbliżającej się burzy. Za oknem migały błyskawice, choć jeszcze bez grzmotów, na krótką chwilę oświecając pogrążone w ciszy domy ze spadzistymi dachami oślepiającym, szarawym światłem, jak u błyszczącego magnesu.
Nie zdecydowałem się zapalić świecy i położyłem się w ciemnościach. Wkrótce dał się słyszeć gęsty, przybierający na sile szum deszczu. Potem rozległo się potrójne uderzenie gromu, tak silne, że sam dom zdawał się pod nim giąć i nie zdążyło jeszcze ucichnąć, nim nastały kolejne. Rozpętała się nocna burza. Szum deszczu, potoki wody, nadciągające grzmoty, mignięcia błyskawic, jakby zapalających jedna drugą, zapewniły majestatyczną oprawę dotąd cichej prowincjonalnej nocy.
Usnąłem przy migających błyskawicach i gruchocie grzmotów i spałem tylko do chwili, w której burza przeniosła się w inne miejsce, pozostawiając po sobie tylko szum deszczu. Za oknem było ciemno. Po pokoju rozlewała się jednak jakaś żółta poświata i, przyglądnąwszy się jej, zauważyłem, że przepierzenie nie sięga sufitu i stamtąd padało światło, prawdopodobnie od świecy lub lampy naftowej. Naraz usłyszałem głos: kobiecy, cichy, pełen czułości i serdeczności.
— Wania — powiedziała kobieta z tak przenikającą miłością i żalem, że coś uszczypnęło mnie w sercu.  — Mój ty miły… Ile radości mi dajesz, nie da się powiedzieć.
— Ech, Masza, Masza… —powiedział z wyrzutem felczer. — Jaką radość ja mogę ci dać? Jaką? Powiedz lepiej: zrujnowałem ci życie, schorowany i nudny. — Felczer mówił niewesoło, gorzko, najwyraźniej powtarzając to, co powiedział już nie raz. — No, załóżmy, że do wojny jeszcze był ze mnie człowiek… A teraz do czego się nadaję z przestrzelonym płucem? Sam nie żyję i tobie żyć nie daję.
— Kocham cię, Wania — odparła kobieta. — I rozwodzić się nad tym nie chcę. Mówię — nawet na sam koniec świata poszłabym dla ciebie w burzy.  A ty zadręczasz się tym, ze jesteś chory, a mnie od tego tylko jest ciężej.
Kobieta zamilkła, a ja usłyszałem, że felczer westchnął głęboko.
— Nie żałujesz siebie, Masza, a mnie ciężko na sumieniu. Przejdą twoje lata, zapamiętaj to, będzie już za późno… Powiesz — zmarnowałem ci wszystko w twoim życiu.
Сóż ty mogłeś zmarnować, kiedy ja cię kocham? — powiedziała tak, jak dzieciom wyjaśnia się jakąś oczywistą prawdę.
— Wyjadę stąd! — zaklął się natychmias felczer. — Na Sybir pojadę, na Ałtaj… Odpoczniesz ode mnie przynajmniej!
—  A ja z tobą — pośpieszyła z odpowiedzią. — Gdzie ty, tam i ja.
— Mnie tego życia może troszeczkę tylko zostało…
— Ile by nie zostało — będę z tobą. Gdzie jest twoje życie, tam i moje — dodała ze smutnym rozmarzeniem. — Ech, Wania, Wania… Głupi jesteś, najmilszy i głupi…
— I co ja mam z tobą począć? — zapytał felczer.
Żółta poświata w pokoju znikła — za przepierzeniem zgasło światło. Deszcz wciąż padał, ale szum cichnął i tylko spóźniona błyskawica migała od czasu do czasu w pośpiechu. Zaczynało widnieć, na ulicy jeszcze brzęczały strumyki wody.
Przysnąłem, kiedy za przepierzeniem pito już herbatę. Łyżeczka brzdękała ostrożnie.
— Nie czekaj z obiadem — polecił krótko felczer. — Pojadę do Bryzgałowa obejrzeć stado. I znowu będziesz cały dzień sama, Masza…
Potem, po stukaniu kaloszy, zrozumiałem, że już wychodził. Podszedłem się do okna i uchyliłem zasłonę. Ujrzałem Kuzniecowa w długim czarnym palcie i kaszkiecie naciągniętym na czoło. Mała, przyjemnie wyglądająca kobieta szła u jego boku, zaglądając mu w oczy.  Na jej kasztanowe, nieprzykryte niczym włosy padał drobny deszcz, który pozostał po nocnej ulewie. Nigdy wcześniej nie widziałem wyrażenia takiej przejmującej czułości, z jaką swoimi czarnymi, trochę wstydliwymi oczyma patrzyła na męża.
— Owiń szalem gardło, Wanieczka — powiedziała przy pożegnaniu z matczyną troską.
Felczer zatrzymał się na chwilę, spojrzał na nią głęboko i z cierpieniem, i machnąwszy ręką, przyspieszył kroku, jakby spieszył się, by uciec od siebie samego. Kobieta popatrzyła w ślad za nim, później odwróciła się i odeszła w stronę domu. Jej twarz wyrażała głęboką satysfakcję. Obcasy pantofli stukały po drewnianych kostkach chodnika. Poranek po nocnej burzy był nieśmiały, jakby przestraszony minioną już niepogodą.
Potem kobieta wróciła do domu i usłyszałem, jak myjąc naczynia śpiewała cichutko za przepierzeniem. Myła filiżanki i śpiewała, i można było poczuć, że śpiewała o tej kobiecej miłości, której nie da się opisać żadnymi słowami.