Владимир Лидин
Прилет птиц: рассказы 1954-1961
_________________________
Władimir Lidin
Przylot ptaków: opowiadania 1954-1961
Przylot ptaków: opowiadania 1954-1961
W
czasie burzy
В буре
В буре
Wieczorem przyjechałem do jednego
z tych miasteczek naszego nizinnego kraju, które, według podziału
administracyjnego, nazywa się siedzibą rejonu, gdzie ludzie żyją skromnie, nie
łatwo, ale ciężko pracując pokonują wszystkie przeciwności losu. W „Domu kołchoźnika” nie było już wolnych pokoi:
nocowali tam agronomowie, którzy zjechali się na okręgowe spotkanie. Budilin,
szofer komitetu regionalnego, człowiek już niemłody, znający na pamięć prawie
wszystkie rejonowe siedziby tego okręgu, zamyślił się na chwilę.
— Zawiozę pana do Kuzniecowów —
zadecydował. — Tam będzie spokojnie.
Rozpędził się na swoim gaziku i
pojechaliśmy do drugiej części siedziby rejonu. W drodze Budilin zdradził, że
Kuzniecowie nie mają dzieci, a sam Kuzniecow pracuje jako felczer weterynarii.
Była to ta pora czerwca, kiedy
wokół panowało przyjemne rozluźnienie po kolejnym gorącym dniu, a w powietrzu,
pomimo upału, unosił się zapach wilgoci z młodych, gwałtownych, dopiero
rodzących się burz, które przeszły gdzieś niedaleko. Zmierzchało, a na
horyzoncie wśród purpurowo-złotych szczelin, migały kolejne błyskawice.
Budilin zatrzymał samochód przy
małym bielonym domku, którego okna zostały udekorowane granatowymi, rzeźbionymi
ramami. Domek obsadzono młodymi jarzębinami, w ogródku przy wejściu skromnie bieliły
się narcyzy. Podnoszone podmuchami wieczornego wiatru wesoło poruszały się
różowo-żółte zasłony. Można było w tym wszystkim odczuć dotyk troskliwej,
kobiecej dłoni. Na ganek wyszedł szczupły, wyglądający na schorowanego
człowiek, a wyraz jego twarzy sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. Przerzedzone
włosy na jego głowie zostały krótko przystrzyżone, a gardło szczelnie owinięte
szalem, spod którego wystawały kawałki waty: chorował na anginę. I oto stał
przede mną, felczer weterynarii Kuzniecow.
— A więc — zaczął obojętnym
tonem, jakby zatroskany o swój wewnętrzny spokój — będzie pan mógł u nas
przenocować. Proszę chwilę poczekać.
Odszedł. Usiadłem z Budilinem na
ławeczce obok drzwi wejściowych. Nad rozgrzaną maską gazika drżało powietrze.
— Zostawię już pana. — oznajmił.
— Przenocuję u krewnych, mam tutaj szwagra.
Wkrótce znów pojawił się Kuzniecow
i powiedział krótko:
— Zapraszam.
Pokój, do którego mnie zaprowadzono
rano, służył najwyraźniej Kuzniecowowi jako gabinet. Na biurku leżały
pospiesznie odsunięte na bok buteleczki i porcelanowe słoiczki z maściami, na
ścianie nad łóżkiem wisiało ostre sarnie poroże, a na jednej z rozwieszonych
fotografii można było zobaczyć Kuzniecowa w białym fartuchu, jak przygląda się
nodze klaczy, której uzdę ściskał w dłoniach jeździec.
— Nie będę państwu przeszkadzał?
— zaniepokoiłem się nagle. — Potrzebuję pokoju tylko do rana, odjadę wcześnie.
— Dobrze, dobrze — zbył mnie Kuzniecow.
— Nastawimy samowar, gdy zechce się pan napić herbaty.
Są tacy ludzie, że do rozmowy ich
nie zmusisz. Na co dzień często nazywa się ich mrukami, odnosząc się nierzadko
do tych lub innych nieszczęść, które przytrafiły się im w życiu.
— Zawsze zazdrościłem każdemu,
kto ma szczęście pracować ze zwierzętami — spróbowałem nakierować rozmowę na
temat zawodu Kuzniecowa. — Leczyć zwierzęta to szlachetna sprawa.
— Roboty nie brakuje — stwierdził
Kuzniecow. — Umyć może się pan w korytarzu, umywalka jest za drzwiami.
Jego twarz, jakby poczerniała od
wewnętrznej goryczy i cała postać wyrażała tak ogromne zmęczenie, że mimowolnie
wzbudzał on współczucie.
— No cóż, dziękuję… Nie będę już
odrywał pana od pracy — odparłem.
— Dzień pracy się skończył, nie
mam już nic więcej do zrobienia — odpowiedział Kuzniecow, choć wyraźnie
ucieszył się, że nie zamierzałem kontynuować rozmowy o zaletach jego zawodu.
Jeśli będzie pan czegoś potrzebował — jestem do usług. Zwą mnie Iwanem
Romanowiczem.
Wyszedł i zostałem sam. Każdemu,
komu przyszło pojeździć po świecie, znane jest uczucie samotności w obcym
miejscu. Ludzie żyją swoim życiem, wszyscy mają własne sprawy i troski. Wtem za
oknem przeszły trzy ożywione dziewczęta: może zmierzały na przyjęcie albo do
kina? Róg pastucha smutno i spokojnie zaintonował trzy kryształowe nuty — oto
stado wraca z pastwiska, ryczą krowy, w powietrzu unosi się zapach mleka i
ciepłego kurzu. Chłopcy z latawcem na
długim sznurku biegali na boki; ktoś prowadził starą, gniadą klacz, a w ospałym
po znoju całego dnia powietrzu przebiegały od czasu do czasu silne westchnienia
wiatru i na zachodzie, gdzie uroczyście stały ciemnosine, bujne kłęby chmur,
pojawiły się zapowiadające nocną burzę zygzakowate błyskawice.
Na etażerce leżały książki — w
większości broszury na temat prowadzenia wiejskiego gospodarstwa, słownik
obcojęzyczny, instrukcja sztuki weterynaryjnej, kilka numerów magazynu o
hodowli koni w pocztowych paczkach, najwidoczniej jeszcze nieprzeczytanych.
Przede mną rozciągała się perspektywa nudy długiego wieczoru i ucieszyłbym się
z przyjścia felczera, choćby po to, by porozmawiać z drugim człowiekiem, on nie
zjawiał się jednak. Wyszedłem na korytarz, gdzie obok umywalki wisiał czysty
ręcznik i leżał dopiero co namoczony kawałek mydła: w tym również można było
wyczuć troskliwą kobiecą dłoń.
Wszystko w tym domu, tak jak i w
ogródku z narcyzami i żółtymi oraz czerwonymi tulipanami mówiło o skromnym sposobie
prowadzenia gospodarstwa i można założyć, że towarzyszka tego milczącego i
przygaszonego człowieka w opiece nad domem znajduje największe pocieszenie.
Coraz silniejszy wiatr niósł pył wzdłuż szerokiej ulicy, unoszący się w
powietrzu zapach zwiastował nadchodzący deszcz, wioska opustoszała, a z rzadko
rozsianych latarni padało szklące się martwe światło.
Dotarłem do poczty, ale była
zamknięta, kłódka wisiała też już na drzwiach sklepu spożywczego. W kinie grali
ostatni seans i światła przy wyjściu były już wygaszone. Silnik pracował
monotonnie, jeszcze bardziej podkreślając pustkę wieczoru.
Gdy wróciłem do domu, na moim
stole czekał starannie przykryty ręcznikiem gorący czajnik, a na talerzykach
leżał pod gazą twaróg i kilka gotowanych na twardo jaj. Zabrałem się za
kolację. Na łóżku była rozesłana pościel, obok na krześle stała świeca na
podstawce. Elektryczne światła nagłe pogasły: widać wyłączono prąd z powodu
zbliżającej się burzy. Za oknem migały błyskawice, choć jeszcze bez grzmotów,
na krótką chwilę oświecając pogrążone w ciszy domy ze spadzistymi dachami
oślepiającym, szarawym światłem, jak u błyszczącego magnesu.
Nie zdecydowałem się zapalić
świecy i położyłem się w ciemnościach. Wkrótce dał się słyszeć gęsty,
przybierający na sile szum deszczu. Potem rozległo się potrójne uderzenie
gromu, tak silne, że sam dom zdawał się pod nim giąć i nie zdążyło jeszcze
ucichnąć, nim nastały kolejne. Rozpętała się nocna burza. Szum deszczu, potoki
wody, nadciągające grzmoty, mignięcia błyskawic, jakby zapalających jedna drugą,
zapewniły majestatyczną oprawę dotąd cichej prowincjonalnej nocy.
Usnąłem przy migających
błyskawicach i gruchocie grzmotów i spałem tylko do chwili, w której burza
przeniosła się w inne miejsce, pozostawiając po sobie tylko szum deszczu. Za
oknem było ciemno. Po pokoju rozlewała się jednak jakaś żółta poświata i,
przyglądnąwszy się jej, zauważyłem, że przepierzenie nie sięga sufitu i stamtąd
padało światło, prawdopodobnie od świecy lub lampy naftowej. Naraz usłyszałem
głos: kobiecy, cichy, pełen czułości i serdeczności.
— Wania — powiedziała kobieta z
tak przenikającą miłością i żalem, że coś uszczypnęło mnie w sercu. — Mój ty miły… Ile radości mi dajesz, nie da
się powiedzieć.
— Ech, Masza, Masza… —powiedział
z wyrzutem felczer. — Jaką radość ja mogę ci dać? Jaką? Powiedz lepiej:
zrujnowałem ci życie, schorowany i nudny. — Felczer mówił niewesoło, gorzko,
najwyraźniej powtarzając to, co powiedział już nie raz. — No, załóżmy, że do
wojny jeszcze był ze mnie człowiek… A teraz do czego się nadaję z
przestrzelonym płucem? Sam nie żyję i tobie żyć nie daję.
— Kocham cię, Wania — odparła
kobieta. — I rozwodzić się nad tym nie chcę. Mówię — nawet na sam koniec świata
poszłabym dla ciebie w burzy. A ty
zadręczasz się tym, ze jesteś chory, a mnie od tego tylko jest ciężej.
Kobieta zamilkła, a ja
usłyszałem, że felczer westchnął głęboko.
— Nie żałujesz siebie, Masza, a
mnie ciężko na sumieniu. Przejdą twoje lata, zapamiętaj to, będzie już za
późno… Powiesz — zmarnowałem ci wszystko w twoim życiu.
— Сóż ty mogłeś zmarnować, kiedy ja
cię kocham? — powiedziała tak, jak dzieciom wyjaśnia się jakąś oczywistą prawdę.
— Wyjadę stąd! — zaklął się
natychmias felczer. — Na Sybir pojadę, na Ałtaj… Odpoczniesz ode mnie
przynajmniej!
—
A ja z tobą — pośpieszyła z odpowiedzią. — Gdzie ty, tam i ja.
— Mnie tego życia może troszeczkę
tylko zostało…
— Ile by nie zostało — będę z
tobą. Gdzie jest twoje życie, tam i moje — dodała ze smutnym rozmarzeniem. — Ech,
Wania, Wania… Głupi jesteś, najmilszy i głupi…
— I co ja mam z tobą począć? —
zapytał felczer.
Żółta poświata w pokoju znikła —
za przepierzeniem zgasło światło. Deszcz wciąż padał, ale szum cichnął i tylko
spóźniona błyskawica migała od czasu do czasu w pośpiechu. Zaczynało widnieć,
na ulicy jeszcze brzęczały strumyki wody.
Przysnąłem, kiedy za
przepierzeniem pito już herbatę. Łyżeczka brzdękała ostrożnie.
— Nie czekaj z obiadem — polecił
krótko felczer. — Pojadę do Bryzgałowa obejrzeć stado. I znowu będziesz cały
dzień sama, Masza…
Potem, po stukaniu kaloszy,
zrozumiałem, że już wychodził. Podszedłem się do okna i uchyliłem zasłonę. Ujrzałem
Kuzniecowa w długim czarnym palcie i kaszkiecie naciągniętym na czoło. Mała,
przyjemnie wyglądająca kobieta szła u jego boku, zaglądając mu w oczy. Na jej kasztanowe, nieprzykryte niczym włosy
padał drobny deszcz, który pozostał po nocnej ulewie. Nigdy wcześniej nie
widziałem wyrażenia takiej przejmującej czułości, z jaką swoimi czarnymi,
trochę wstydliwymi oczyma patrzyła na męża.
— Owiń szalem gardło, Wanieczka —
powiedziała przy pożegnaniu z matczyną troską.
Felczer zatrzymał się na chwilę,
spojrzał na nią głęboko i z cierpieniem, i machnąwszy ręką, przyspieszył kroku,
jakby spieszył się, by uciec od siebie samego. Kobieta popatrzyła w ślad za
nim, później odwróciła się i odeszła w stronę domu. Jej twarz wyrażała głęboką
satysfakcję. Obcasy pantofli stukały po drewnianych kostkach chodnika. Poranek
po nocnej burzy był nieśmiały, jakby przestraszony minioną już niepogodą.
Potem kobieta wróciła do domu i
usłyszałem, jak myjąc naczynia śpiewała cichutko za przepierzeniem. Myła
filiżanki i śpiewała, i można było poczuć, że śpiewała o tej kobiecej miłości,
której nie da się opisać żadnymi słowami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz